Wybrałam taki tytuł dla tego wpisu, choć od kilku lat nie jestem fanką tego słowa, bo motywacja i ciągłe motywowanie się kojarzy mi się już z przymusem, niezadowoleniem, staniem w miejscu, narzekaniem, pięknymi cytatami, czytaniem artykułów z cyklu „milion sposobów na znalezienie motywacji” i wiecznym poszukiwaniem szczęścia oraz sensu w życiu.
Słowo motywacja silnie ze mną rezonowało, gdy tak naprawdę żyłam życiem, które z kilku bardzo ważnych powodów w ogóle mi nie odpowiadało a z którego nie umiałam się wygrzebać.
Na szczęście dla mnie mnie wiele się zmieniło a ja przestałam szukać motywacji. Nie używam już nawet intencjonalnie tego słowa podczas rozmów ani nie myślę takimi kategoriami. Zastąpiłam ją słowami wytrwałość, determinacja. Nie doszło do tego nagle. Po drodze wydarzyło się kilka przełomowych chwil, które sprawiły, że w zasadzie nie mam potrzeby, aby motywować się zewnętrznie.
Co na to wpłynęło?
Praca, która jest moją pasją.
To może się wydawać takim wyświechtanym sloganem, ale to najprawdziwsza prawda.
Mam za sobą pracę, przez którą niejednokrotnie płakałam. Bo cholernie jej nie lubiłam. Starałam się, ale mi nie wyszło. To nie była wina pracodawcy ani współpracowników. To po prostu nie było moje miejsce.
Jednocześnie nie wiedziałam, co chcę w życiu robić, nie miałam pomysłu na siebie. Wiedziałam tylko, że chcę inaczej. Wydawało mi się niemożliwe, aby móc żyć z czegoś, co lubię robić, czyli pisać. Więc czułam się trochę jak w potrzasku. Próbowałam motywować się do zmiany pracy, zawodu, ale zatrzymywałam się na etapie rozmyślań. Nie umiałam się zmotywować na tyle, by napisać CV i zacząć szukać czegoś innego.
Po wielu perturbacjach jestem tu, gdzie jestem. Na pewno znasz to powiedzenie, że jak robisz, to co kochasz, to nie przepracujesz ani jednego dnia. Jestem szczęściarą, bo właśnie tak się czuję.
Owszem, bywam zmęczona, bo to praca, która potrafi wyczerpać. Czasami muszę zrobić mniej interesujące rzeczy i ta radość z tworzenia jest mniejsza, ale… nie uroniłam od 2 lat ani jednej łzy przez pracę.
Wizja mojego życia. Mój cel.
Wiem, jak chcę żyć. Wiem, co chcę osiągnąć. Próbuję, testuję, sprawdzam sposoby, aby to zrealizować. Czasem coś działa, czasem nie. Czasem czuję, że coś kompletnie nie wyszło i mi to podcina skrzydła. Wtedy najsilniej działa na mnie wyobrażenie sobie efektu końcowego. Wiem, jak chcę się czuć. Wiem, co będę robić. Potrafię bardzo silnie wizualizować. Mam mapę marzeń i na nią zerkam. Wtedy mówię sobie, że ok, do wymarzonego miejsca prowadzą też inne drogi. Nie ma co się poddawać na pierwszym zakręcie.
To uczucie jest we mnie tak silne, że w miarę szybko otrzepuję się z kurzu i idę dalej.
Odpowiedzialność za swoje życie.
Czy byłam osobą, która potrafiła obwinić wszystkich, tylko nie siebie za swoje niepowodzenia? Tak. Zdarzało się. I wiem, że to droga donikąd. Wyjście z pozycji ofiary, której nic się nie udaje, bo wszyscy tacy źli i niedobrzy i stanie się kreatorem własnego życie było trudne, ale potrzebne. Nie jest tak, że nagle wszystko zaczęło się układać i już zawsze jest z górki. Wręcz odwrotnie, najpierw trzeba pokonać w sobie wiele blokad, przekonań, nabrać pokory i zuchwałości jednocześnie, aby realizować swoje zamierzenia.
Pewnego dnia w pracy, podczas przerwy obiadowej przeczytałam wywiad z Kasią Sokołowską, reżyserką pokazów mody. I uderzyło mnie zdanie, w którym mówiła, że sama dla siebie stworzyła zawód. Gdzieś tam w środku we mnie zadrżało. Poczułam tę energię. Przypomniałam sobie, że już jako dziecko zawsze chciałam być szefową. Moje pojęcie na temat tego, jaką firmę chcę prowadzić mocno ewaluowało od od czasów dzieciństwa, ale zrozumiałam, że to jest moja droga. Co nie oznacza, że następnego dnia rzuciłam etat. No nie. Jeszcze trochę wody w rzece upłynęło, zanim wszystko ułożyło się, tak jak powinno.
Podejście zadaniowe.
Z konkretną wizją życia i odpowiedzialnością bardzo mocno wiąże się u mnie zadaniowe podejście do tematu. Skoro chcę, aby było tak i tak, to powinnam zrobić to i to. Koniec, kropka. Nie przeskoczę pewnych rzeczy siłą woli. Samo się też nic nie zrobi.
Nie czekam, aż mi się zachce, bo tak to można czekać do śmierci. Poza tym, im dłużej zwlekam ze zrobieniem czegoś, tym niechęć do działania proporcjonalnie wzrasta.
Zatem działam, zanim mój mózg zacznie zostawiać na mnie pułapki.
Okazuje się, że najtrudniej jest zacząć. Jak już zacznę, to dalej idzie jakoś łatwiej.
Wartości.
Znam swój życiowy cel i wiem, jak ma wyglądać droga do niego. Nie chcę osiągać marzeń gubiąc gdzieś po drodze ważne dla mnie rzeczy. Nie chcę osiągać ich za wszelką cenę, bo żyje się każdego dnia i każdego dnia chcę mieć świadomość, że żyję swoim najlepszym życiem. Takim na jakie mam aktualnie siły i zasoby.
Moje wartości pomagają mi w podejmowaniu decyzji. Determinują moje wybory. Moją największą wartością jest wolność. Uczucie swobody, braku przymusu jest dla mnie niczym powietrze. Bez niej usycham. Dla wolności potrafię zrezygnować z wielu rzeczy, które na pierwszy rzut oka wydają się pociągające. I nigdy nie żałuję.
Zaglądam głębiej.
To, ze czasami trudniej jest mi się za coś zabrać zazwyczaj ma jakiś racjonalny powód. Gdy zaczęłam się temu przyglądać zrozumiałam, że odwlekam jakieś działanie lub decyzję, jeśli zwyczajnie nie wiem, jak coś zrobić, albo nie mam na coś pomysłu. Mam kreatywną pracę, więc pomysł jest kluczowy. Jeśli go mam, albo chociażby jego zarys, łatwiej jest mi się zabrać do pracy.
Zauważyłam również, że z większym dystansem podchodzę do dużych projektów. Po prostu przytłacza mnie czasem ilość pracy, którą muszę wykonać. Dlatego jeśli to możliwe dzielę ją na mniejsze etapy. Jeśli takiej możliwości nie ma to pozwalam sobie na „zaprzyjaźnienie się” z tematem. I nie traktuję tego jako brak motywacji do działania. To mój indywidualny sposób pracy. Tak funkcjonuję i to koniec końców przynosi mi efekty.
Nie idzie mi praca, gdy jestem czegoś niepewna lub czuję wręcz lęk przed czymś. Mam tak szczególnie, gdy chcę zaprezentować światu coś nowego. Włącza mi się syndrom oszusta, czyli myśli typu „kim ja w ogóle jestem i co w życiu osiągnęłam, żeby chcieć dzielić się ze światem swoimi wypocinami”. Smutny ten wewnętrzny monolog, ale tak było.
Ten wewnętrzny krytyk i sabotażysta wielokrotnie brał górę i rezygnowałam z czegoś, bo zwyczajnie się bałam tego, jak zostanę odebrana. Bałam się krytyki, wytykania błędów. Niestety traciłam przez to wiele czasu i możliwości. Dziś to w sobie zwalczam. Wiem, że nie ma osób idealnych. Idealnych ofert, produktów, czy tekstów. Wierzę w progres i rozwój. W to, że za tylko robiąc coś mamy szansę to udoskonalania.
Po tym, co przeczytałaś być może nasunie Ci się wniosek, że trzeba czasem wywrócić życie do góry nogami, aby nie mieć problemu z motywacją. Cóż… może nie trzeba aż tak radykalnie, ale uważam, że problem nie tkwi w motywacji lub jej braku, tylko w tym, co taki stan zastoju i niechęci do działania wywołuje.
Praca, której nie lubisz? Relacje, które Cię wypalają? Marzenia, których nie spełniasz?
Jeśli potrzebujesz bodźców zewnętrznych, kija i marchewki, to co nie gra w Twoim życiu? Dlaczego zamiast żyć, musisz się motywować?
Może warto się nad tym zastanowić?
Nie mam jak widzisz standardowego podejścia do motywacji. Nie potrzebuję przyklejać plasterka na ranę. Interesuje mnie znalezienie sposobu na to, by tej krwawiącej rany nie mieć.