Dopadło mnie.
Totalne zmęczenie materiału, brak jakiegokolwiek entuzjazmu. Wszystko wydaje się być bez sensu. Jutra zdaje się nie być. Każda myśl jest podszyta lekiem i beznadziejnością.
Nie mam na nic ochoty, czas dłuży się jak guma. Nic mnie nie cieszy. Brak mi nadziei. Moje ulubione zajęcie to bezproduktywne patrzenie w edytor tekstu. Każde słowo rodzi się w bólu. Potem przestaję i zaczynam szukać w przeglądarce starych poniemieckich domów do remontu. Przeglądam, wyobrażam sobie, jak wybebeszam tam wszystko, sadzę pelargonie, maluję okiennice na zielono, by po chwili zdać sobie sprawę, że żyję z pisania. Jeśli nie wycisnę z siebie ani słowa to nie tylko nie będzie starego domu, ale też kilku innych istotnych spraw.
Dobija mnie ta dezorganizacja i ponowne wywalenie wszystkiego do góry nogami. Przerażają napływające wiadomości o tym, że jakikolwiek wyjazd zagraniczny będzie możliwy tylko po testach, po powrocie do kraju znowu testy. Dopada nas jakaś nieprzemożona chęć, by znaleźć się w innym świecie. Syn mówi, że wyjeżdża do Australii. Mąż coś pobąkuje o Grecji, że może by tam fajnie było. Sprawdzam, fajnie tam mają, testy na dzień dobry i kody QR.
Zastanawiam się, czy już zawsze spotkania z rodziną, szczególnie tą, która ma na koncie choroby serca, czyli jest w grupie ryzyka będą poprzedzane wielodniową analizą, czy teraz można, czy to dobry czas, czy z odpornością wszystko w porządku.
Rozmyślam o tym, po co nam te cholerne maseczki, skoro zasypujemy nimi świat i to, co obecnie robimy ze środowiskiem odbije się nam czkawką już niedługo. Jeśli nie wybije nas korona, to na pewno zginiemy z braku tlenu.
Liczyłam na wiosnę. Na tę siłę, której nie da się zatrzymać. Ale i ona w tym roku postanowiła się wypiąć. Zamknęła mnie na kwarantannie i sypie śniegiem w okna.
Patrzę na dzieci, które teoretycznie powinny być na zdalnym nauczaniu w przedszkolu. I dziękuję, że jeszcze nie musimy przerabiać budowy pantofelka, bo chyba uderzałabym właśnie czołem w biurko.
Nie chcę kupować spodni przez internet. Chcę wejść do sklepu, przymierzyć je, zapłacić i wyjść.
Głowa siada już totalnie skoro nie pomaga nawet wyliczanie wszystkich dobrych rzeczy w moim życiu. Zdrowych dzieci, dachu nad głową. Ogrzewania włączanego przyciskiem, wody w kranie. Możliwości, by swoją pracę zrobić rano, w południe bądź wieczorem.
Nie pomaga czekolada. Nie pomagają książki ani filmy. Sen też nie pomaga, bo śnią mi się koszmary. Podczas rozmów z bliskimi brzmię, jak czarnowidz, więc unikam rozmów, by na innych nie przenosić mojego nastroju.
Jestem na tyle świadoma, że wiem, że nie muszę walczyć ani wypierać, tego co obecnie szaleje wewnątrz mnie. Po roku życia z pandemią w tle, podczas którego utrzymywałam w sobie dobrą energię, dzieliłam się nią z innymi czuję się totalnie wykończona.
Szukam w sobie siły, by zacząć się po kawałeczku zbierać.
Photo by Lucija Ros from Unsplash